Vivaldi – przeglądarka dla naszych przyjaciół. Czyli o pożegnaniu z Operą.

Przeglądarki. IE litościwie pomińmy. Za Firefoksem i Chrome nigdy nie przepadałem. Operze pozostawałem wierny od dobrych piętnastu lat, mimo wielu niekorzystnych zmian, jakie przechodziła. Natomiast teraz przyszedł czas na najnowsze dziecko Skandynawów – Vivaldi. Dlaczego?
Na początku była Opera, czyli backstory
No ok, swoje korzystanie z internetu zacząłem tak naprawdę od Netscape Navigator, gdzieś w okolicach 1998 roku. Opera jednak była pierwszą świadomie wybraną przeze mnie przeglądarką. Był to rok 2001, Opera była wówczas w wersji szóstej. Miała reklamy (można było się ich pozbyć poprzez zakup pełnej wersji), miała okropny interfejs (chociaż co w 2001 roku nie miało?), ale mimo tego była to miłość od pierwszego wejrzenia. Jako pierwsza przeglądarka oferowała otwieranie wielu stron w jednym oknie – w kartach. Była szalenie szybka – świetny silnik Presto, później Karakan do JavaScriptu. Pozwalała na dowolne konfigurowanie interfejsu – każdy element można było przesunąć, usunąć, dodać, zgrupować. Miała automatyczne blokowanie pop-upów (też jako pierwsza). Pozwalała zapisywać sesje uruchomionych stron (również jako pierwsza). Pozwalała usuwać prywatne dane (historię przeglądania, ciastka, hasła itd.; też jako pierwsza, już w 2000 roku). Miała wbudowane klienty poczty i bittorrent. W pewnym momencie pozwalała nawet na uruchomienie serwera www poprzez Opera Unite. Miała najlepsze narzędzia developerskie, z jakich kiedykolwiek korzystałem – Dragonfly. Wtedy nowością na rynku była także wbudowana w przeglądarkę wyszukiwarka. W czasach, gdy trzeba było instalować GetRight, aby móc sensownie coś ściągać (w razie przerwania połączenia z 02021222), Opera miała wbudowany menedżer pobierania. W 2003 wprowadziła przywracanie ostatnich zamkniętych kart, gdy przypadkiem kliknęliśmy krzyżyk. Oferowała także fast-forward, czyli automatyczne przejście do następnej strony artykułu/forum itd., bez szukania linków na stronie, jedynie przez kliknięcie przycisku obok paska adresu.
Zachwycała też wówczas gestami myszki – prawoklik i przesunięcie w lewo cofały na poprzednią stronę; prawoklik i gest góra-dół odświeżał stronę. Przytrzymanie prawego przycisku i kliknięcie lewym cofało, odwrotny ruch – przenosił w historii do przodu.
Ponadto bardzo ceniłem Operę za ich działania na rzecz otwartej sieci. Właśnie oni zaproponowali m.in. element <video>, <audio>, byli najszybciej stosującą nowe (i rozwijające) standardy firmą. Presto jako pierwszy silnik osiągnął 100% zarówno w teście Acid 2, jak i Acid 3. Ale trudno się dziwić, skoro ich CTO jest ojciec CSS, Håkon Wium Lie.
Dzięki Operze poznałem też ciekawych ludzi w sieci – czy to developerów, czy ludzi działających na rzecz otwartej sieci – Molly Holzschlag, Bruce Lawson, Remy Sharp.
Niestety, było też sporo problemów. Zaczęło się, a jakże, od Microsoftu. W czasach niemalże monopolu IE, postanowili oni serwować starszą wersję swoich serwisów Operze. Problemy te ciągnęły się latami, aż do zmiany silnika. Nie to, żeby z Presto było coś nie tak. Po prostu serwisy, zwłaszcza konkurencji – MS z IE, Google z Chrome – rozpoznawały user-agent przeglądarki i serwowane były w starszych lub uproszczonych wersjach; zmieniając user-agent na np. Fx, bezproblemowo mogliśmy korzystać z danych serwisów.
Kłopotem było też to, że Opera dość późno postanowiła zrezygnować z reklam, w międzyczasie straciła sporo udziału w rynku na rzecz Firefoksa. Później pojawił się Chrome, którzy przewrócił wszystko do góry nogami. Śmigał na Webkicie, czyli forku starego linuksowego KHTML. Webkit, stosowany wcześniej głównie w Safari, za pomocą Chrome’a w krótkim czasie zawładnął światem.
Po wielu latach i tracąc coraz więcej udziału w rynku, Opera postanowiła się zrebootować. Pozbawiono ją wszelkiej możliwości konfiguracji, zrezygnowano nawet z zakładek – wszystko było umieszczone na szybkim wybieraniu (notabene też autorski pomysł Opery). Interfejs był ustawiony na sztywno. Zniknęła synchronizacja zakładek/sesji/haseł/notatek – Opera Link.
Największą jednak zmianą było uśmiercenie Presto i przejście na Webkit, a w zasadzie Blink – fork Webkita autorstwa Google. Wiele osób pozostało przy Presto i Operze 12.50. Inni odeszli do innych przeglądarek – skoro Opera była tylko mocno okrojoną z funkcji wersją Chrome, to równie dobrze można było korzystać z niego; inny poszli w kierunku Firefoksa.
Wraz z upływem czasu pozwalniano też wielu ludzi, przede wszystkim od samego silnika – bo po prostu nie byli już potrzebni. W efekcie Opera nie przypominała już w żadnym stopniu tego, czym była kiedyś. Pozbyli się nie tylko wielu funkcji, które były istotne i przydatne, ale także wielu fajnych ludzi, którzy pracowali nad nią latami.
Vivaldi z popiołów Opery
W 2015 roku nagle pojawiła się informacja, że Jon von Tetzchner, założyciel i były CEO Opera Software, postanowił wrócić do korzeni i, wraz z grupą byłych pracowników OS, ponownie stworzyć rozbudowaną przeglądarkę z myślą o użytkownikach. I tak powstało Vivaldi. Również oparte na Blinku, ale już od pierwszych wersji beta znacznie bardziej rozbudowane. Z grupami kart, z bocznymi panelami, zaawansowanym zarządzaniem sesjami, ciekawymi funkcjami personalizacji (układ przycisków, pasków; automatyczne dostosowywanie koloru aplikacji do treści na stronie; tworzenie własnych gestów myszy/touchpada; możliwością manipulowania stylami strony w locie; czy wreszcie możliwość całkowitego wyłączenia interfejsu), notatkami do zakładek, bardzo dobrą kompatybilnością z rozszerzeniami Chrome (lepszą niż np. Opera), ale przede wszystkim – dla użytkowników.
A browser for our friends
Vivaldi, jak wczesna Opera, oparte jest na filozofii personalizacji aplikacji
Co to znaczy? Otóż developerzy aktywnie słuchają użytkowników i implementują większość funkcji, które ci sobie zażyczą. Vivaldi, jak wczesna Opera, oparte jest na filozofii personalizacji aplikacji. Korzystamy z tych funkcji, które są nam potrzebne, bo żaden użytkownik nie korzysta z wszystkich. Ale jeśli nie wymaga to potwornych zasobów, dlaczego nie zaimplementować danej funkcji? Na forum Vivaldi znajdziemy cały dział z feature requests, który jest na bieżąco aktualizowany i zaimplementowane funkcje zostają odhaczone.
Ponadto w Vivaldi pracuje obecnie wielu ludzi, którzy musieli rozstać się z Operą przy reorganizacji parę lat temu.
Co dalej?
Są jeszcze elementy, po który widać, że Vivaldi to work in progress. Brak możliwości zadokowania narzędzi developerskich utrudnia debugowanie kodu. Zdarzają się śmieszne małe błędy, które są naprawiane na bieżąco. Najbardziej jednak cieszy mnie transparentny (na tyle na ile to możliwe przy zamkniętoźródłowym projekcie) proces deweloperski – każdy użytkownik może mieć wpływ na rozwój Vivaldi, każdy może mocno spersonalizować swoją przeglądarkę. Trudno mi powiedzieć na ile może być przeglądarką dla regularnych użytkowników, ale power-userzy powinni zdecydowanie być zadowoleni.
No i z niecierpliwością czekam na wersję na Androida!